Uwaga: notka nie dotyczy ceramiki, ale pojawia się w niej ceramiczna ciekawostka. Proszę czytać!
Pod koniec maja 2016 r. postanowiliśmy wybrać się na rowerową wycieczkę po Mazurach (a nie Warmii jak nam się wcześniej wydawało). Wycieczka krótka, bo 4-dniowa, na obładowanych rowerach, miała nas przygotować do większej wyprawy jeszcze w tym roku. Mimo, że na co dzień pracuję fizycznie w pracowni, perspektywa bolących mięśni i niewygodnego spania nie odstraszyła mnie. Zdecydowanie wolę taki rodzaj wypoczynku. Podróżowanie rowerem ma same plusy jeśli chodzi o turystykę: jeżeli ma się namiot to jest się niezależnym od wszelkich okoliczności noclegowych; tempo podróżowania rowerem jest idealne, bo jest dostatecznie szybkie by pokonywać w ciągu dnia sensowne odległości, a jednoczenie na tyle wolne, żeby wszystko co się mija dokładnie obejrzeć, popodziwiać widoki. Fajnie jest też czasem zabłądzić. Samochodem tylko się przemyka.
Na pomysł, żeby z rowerami dojechać pociągiem do Działdowa nie wpadliśmy tylko my i cieszyliśmy się, że wystartowaliśmy już z Warszawy Zachodniej, spokojnie znajdując miejsce w przedziale rowerowym. Z Działdowa dojechaliśmy nad jezioro Maróz i rozbiliśmy namiot na kempingu. Mieliśmy tam wszystko co potrzeba i moglibyśmy zostać na dłużej, ale nie o to chodziło w naszej wycieczce – rano ruszyliśmy do Pasymia, pokonując znaczą część trasy drogą krajową 58, co oznaczało dużo rozpędzonych samochodów mijających nas stanowczo za blisko. W Pasymiu jedyną rozsądną lokalizacją na rozbicie namiotu okazał się dość luksusowy ośrodek wypoczynkowy Energopol, w którym namiot co prawda można rozbić, ale mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tam gośćmi drugiej kategorii i że trochę przeszkadzamy. Bywa i tak. Deszcz i grad, który spadł wieczorem nie trwał na szczęście długo (choć był to ważny test szczelności namiotu), więc udało nam się jeszcze tego dnia rozpalić ognisko. Nie mieliśmy soli i pieczarki z ogniska nie smakowały tak dobrze jak myślałem, ale i tak się nimi zajadałem.
Trzeciego dnia trochę się pogubiliśmy w lesie co oznaczało prowadzenie ciężkiego roweru po piaszczystych, leśnych drogach. Upał dawał się we znaki ale na szczęście mogliśmy w jednej z wsi uzupełnić bidony zimną, świeżą wodą. Dotarliśmy nad jezioro Omulew gdzie niestety nie było miejsca do rozbicia namiotu i musieliśmy zamieszkać w dość leciwej, niemieckiej przyczepie kempingowej, które wynajmowała właścicielka lokalnej restauracji. I tym razem bardzo chciałem rozpalić ognisko. Nanosiłem się drewna, narąbałem… i gdy ognisko już się rozpalało lunął deszcz i je zgasił zmieniając plan wieczoru z siedzenia przy ognisku na czytanie książek w przyczepie – też może być.
Drogę powrotną do Działdowa urozmaiciliśmy sobie wizytą w zamku w Nidzicy. Pamiętałem, że oprócz zamku jest tam wielka tama, której budowę widziałem jako dziecko. Niestety ani na mapie ani obok zamku nie ma żadnej tamy i żadnego zbiornika wodnego. Potem okazało się, że zamek i tama, które pamiętałem znajdują się w NIEDZICY, w zdecydowanie odległym od Mazur rejonie Polski. Tam kiedyś też pojedziemy na rowerach!
Nie było tamy, ale była ciekawostka ceramiczna. W 1999 r. na rynku starego miasta w Nidzicy odkryto wyjątkową na skalę Polski i Europy ceramiczną, izolującą konstrukcję chroniącą domy przed wilgocią. Sposób wykonania tych naczyń (grube dno, brak ozdób, zwężający się kształt) świadczy o ich specjalnym przeznaczeniu. Nie były to naczynia codziennego użytku wykorzystane w wyjątkowy sposób, ale dobrze przemyślana ceramiczna konstrukcja. Pojemniki ułożone do góry dnem i oblepione dookoła gliną, zawierały w sobie powietrze i tworzyły płaską warstwę, na której ułożono kamienną posadzkę stanowiącą podłogę piwnicy domu. Zainteresowanych odsyłam do opracowania Hanny Doroty Mackiewicz.
Po zjedzeniu obiadu (i lodów) w Nidzicy ruszyliśmy dalej w stronę Działdowa – mieliśmy jeszcze sporo czasu, więc nie spieszyliśmy się i przedzieranie się przez teren budowy nasypu kolejowego nie stanowiło problemu. Dobrze, że nie zaatakował nas agresywny pies pilnujący tego terenu, a jego właściciel otworzył nam bramę i umożliwił przejazd. Jechaliśmy dalej i podziwialiśmy widoki – głównie ciągnące się po horyzont pola i łąki. Raz tak się zapatrzyłem, że nie zauważyłem startującego z zarośli tuż obok mnie bociana! Dosłownie tuż przede mną wzbił się do lotu i poszybował na łąki. Już sobie wyobrażam protokół z wypadku spisywany przez odpowiednie służby: ” na drodze pomiędzy wsiami Zaborowo i Niedanowo kierujący rowerem Krzysztof Bocian zderzył się z bocianem”. Niedługo po tym zdarzeniu odpoczywaliśmy, chroniąc się w cieniu przed upałem i natknęliśmy się na wiejski zaniedbany sklep z odpadającą ceramiczną mozaiką. Na pewno nie była zabytkowa, ale zwróciła moją uwagę. Takiej osobliwości na wsi jeszcze nie widziałem. Ceramika jest wszędzie!
W pociągu powrotnym z Działdowa w miarę zbliżania się do Warszawy przybywało ludzi (w tym rowerzystów) i znów cieszyliśmy się, że mamy miejsca siedzące i że nasze rowery bezpiecznie jadą w odpowiednim przedziale, który tym razem był nieco mniejszy, natomiast wracających z długiego weekendu rowerzystów było naprawdę sporo. Niektórym nie udało się do tego pociągu wsiąść.
Statystyka wyjazdowa:
- przebytych kilometrów: 200,
- przebitych dętek: 0,
- nabitych guzów: 1,
- zjedzonych kiełbas: 5,
- zjedzonych lodów: 8,
- opadów atmosferycznych: 3 (w tym 1 grad),
- opadów radioaktywnych: 0,
- opadów sił: 1